Stefan Bratkowski, Oddalający się kontynent:
Nie ma nic bardziej zabawnego niż wyobrażenia amerykańskich wojskowych na temat ich sukcesów wojennych w latach 1941-1945; poza Pattonem i McArthurem nie mieli ani jednego więcej naprawdę utalentowanego dowódcy, poza kilkoma operacjami McArthura i sławnym rajdem Patton w Europie, który pomieszał plany strategiczne Kwatery Głównej, idąc naprzód szybciej niż zaplanowano, nie odnieśli żadnego zwycięstwa, które zawdzięczaliby inteligencji i pomysłowości strategicznej. Pierwszy amerykański sukces na Pacyfiku, w bitwie koło wyspy Midway, to "zasługa" przede wszystkim japońskiego admirała Yamamoto, który przygotowywał wprawdzie starcie na stole operacyjnym, lecz eliminował z gry warianty niewygodne dla swoje koncepcji i nie "doliczył się" ataku amerykańskich samolotów szturmowych na swoje lotniskowce.
Jak mogła jedna z dwóch partii amerykańskich zrobić go swoim kandydatem na prezydenta, to już tajemnica "półfinałów" - konwencja rozgrywa się poza wszelką kontrolą, w swoistych warunkach wielodniowego wiecu sterowanego przez zawodwowych macherów, w środowisku społeczności, która rodzi się, konstytuuje i znika w ciągu paru dni, która rządzi się własnymi prawami, w zwariowanym klimacie lotu godowego politycznych trutni dając swej partii kandydaturę prezydencką. Dzięki pieniądzom, zainwestowanym w niego przez najbardziej prawicowych miliarderów (nie tylko z Południa i Zachodu, równiez i ze Wschodniego Wybrzeża, tak!), Goldwater zaszedł niesłychanie wysoko.
Powiada się w Europie, i nie bez racji, że Ameryka nie potrzebuje przeciwników aby przegrywać, bo sama produkuje swoje klęski. Na jej politykę zagraniczną często składały się serie fatalnych błędów powodowanych przez głupie, prymitywne oceny i równie głupie wnioski. Tej polityk, na dobrą sprawę, nie było, tylko oni, tego do tej pory nie zauważali.
Mówiąc nawiasem, tu, w Ameryce, na miejscu, zacząłem na dobre rozumieć, dlaczego to amerykański publicysta, Walter Lippman, nie zaś żaden europejski badacz życia publicznego, powołał do życia pojęcie stereotypu. Stereotyp, uproszczony, zbudowany z kilku łatwo uchwytnych cech, powierzchowny z natury obraz jakiegoś zjawiska, jest po prostu najbardziej właściwy tej akurat kulturze.
Wszystkie zakochane w sobie narody Europy muszą przyjąć do wiadomości, że autentyczny ich dialog z Ameryką jest niemożliwy. Ameryka, przynajmniej dzisiejsza, nie uzna w nich partnerów (z wyjątkiem Rosjan, których się najzwyczajniej w świecie boi), ponieważ podziwiać ma ochotę tylko sama siebie.
Świat amerykański przekształcił się w niezmierzony archipelag wysp ludzkich, które "indywidualizmem" pokrywają postęp dezintegracji i wzajemną obojętność. (...) Od wszystkiego są zawodowcy, nawet od załatwiania tego, co mieszkańcy danego terenu powinni załatwiać osobiście - złośliwi twierdzą, że nawet stosunki seksualne zastąpi wibratorowa masturbacja wyuczona z fachowych podręczników, stymulowana pornograficznymi filmami, zrobionymi przez fachowców od wywoływania podniecenia seksualnego.
Amerykanie mają obowiązek być szczęśliwi. No i są tak cholernie szczęśliwi, że aż nie starcza im psychoanalityków, by się z nimi tym szczęściem dzielić.
Wiedziałem, że polscy chłopi, wyjeżdzający do Ameryki, nie mieli gdzie przedtem zdobyć nawet i podstawowego wykształcenia, a więc zrozumiałe jest, że trafić musieli na najniższe szczeble drabiny społecznej w kraju, gdzie oświata teoretycznie od dawna była dostępna dla wszystkich. Ale kiedy na miejscu zorientowałem się, że dzieci z rodzin polskiego pochodzenia, podobnie zresztą jak z rodzin pochodzenia włoskiego, węgierskiego, czy dajmy na to, chorwackiego, są w nowojorskich szkołach po dziś dzień automatycznie klasyfikowane w grupach mniej zdolnych i odsuwane od "zbyt trudnych" programów nauczania, na przykład od matematyki, moje zaskoczenie nie miało granic.(...) Przecież, na miłość boską, niemożliwe, żeby wyemigrowali najgłupsi. Raczej przeciwnie, wyemgirowali ci, którym starczyło na to wyobraźni, odwagi, zdecydowania, jednostki prężne i żywe umysłowo. (...) Coż się więc stało? Przyjęło ich cywilizacja, która nie potrzebowała ich mózgów, potrzebowała wyłącznie ich mięśni. Trafili do świata anglosaskich protestantów, który nie chciał ich kultury, przekreślał ich zdolności, zepchnął więc "nowych" na margines. Wszystkich - Włochów, Polaków, Greków, Słowian bałkańskich, a także Turków. Zostali poddani trybom maszyny, która nie wiadomo dlaczego Amerykanie uparli się nazwać melting pot, stapiającym tyglem, podczas gy nie było ona nigdy niczym innym jak crushing mill, kruszącym walcem.
Europejscy przywódcy zwykli robić głupstwa, ponieważ nie umieją na ogół myśleć tak, jak ich narody. Przywódcy amerykańscy popełniają głupstwa, ponieważ nie potrafią myśleć inaczej niż ich naród.
Giełda nowojorska straciła popularność po Czarnym Czwartku z roku 1929. Przez długie lata żaden szanujący się absolwent Harward Business School nie miał odwagi zaciągnąć się szeregi giełdziarzy. Jak odnotował Goodman, za dobrze pamiętano fotografię prezesa nowojorskiej giełdy u wejścia do Sing-Singu...
(żródło: www.gettyimages.com.pl)
Trwała taka atmosfera mniej więcej aż po rok 1946 i można było wtedy nie bez racji sugerować, że giełda kończy się jako instytucja. Wcale nie złośliwi czy też wrodzy wobec niej autorzy pisali, że największe przedsiębiorstwo hazardu bynajmniej nie znajduje się w rękach świata zorganizowanej przestępczości, ba, działa najzupełniej legalnie. Przez lata giełda wraz z byznesem ubezpieczeniowym zwalczała z pomocą zabiegów public relations opinię, że obrót akcjami to hazard, aż jej wysiłki zostały uwieńczone powodzeniem - okres powojenny przywrócił jej status szanowanej i cennej dla systemu.
Jednego dorady na pewno już nikt nie posłucha w Stanach Zjednoczonych, ponieważ posłuchała go Argentyna i junta chilijska: teoria "kuracji uderzeniowej" Miltona Friedmana doprowadziła Argentynę na skraj katastrofy, a w Chile dała inflację rzędu 500 procent, olbrzymie bezrobocie i spadek produkcji - na przykład w przemyśle stalowym blisko o połowę! Milton Friedman może leczyć wyłącznie dyktatury, które nie boją się politycznego samobójstwa, dlatego że politycznie były martwe od powicia.
Pozostańmy Grekami. Co oznacza - mniej zazdrości i fascynacji, więcej dbałości o własną tożsamość. Amerykanami i tak nie będziemy. Nawet przy najlepszych chęciach. A wystarczy nauczyć się od nich tego, czego można się od nich nauczyć. I czego - mimo fascynacji - nie robimy.
Maria Dąbrowska, Dzienniki:
Propaganda posługująca się kłamstwem dowodzi zawsze jakiejś zatajonej słabości, która się w końcu obnaży.
Ludzkość jest na złej drodze - drodze pychy która ją może doprowadzić do ostatecznej zguby. Ludzkość nie może życia urządzić na ziemi a wybiera się nieść swoją tragiczną głupotę jeszcze na inne planety.
Zdawałoby się że, zostały już przekroczone wszelkie granice kłamstwa - ale okazuje się, że wciąż jeszcze otwierają się nowe jego dziedziny i obszary.
A oprócz tego Polacy, jeśli nie chcą wzbudzić jeszcze większej odrazy do siebie w świecie, muszą dążyć do jak największej wewnętrznej spoistości i szukać tego co ich łączy, a nie podżegać wciąż to, co ich dzieli.
Jacek Kuroń, Spór o wydarzenia marcowe:
Każda petycja, proces polityczny, ulotka budzi refleksję, że można żyć nie tylko po to, żeby kupić sobie samochód.
Jacek Tittenbrun, Upadek socjalizmu realnego w Polsce:
Należy sobie uświadomić, że już na początku lat 80-tych nic nie stało na przeszkodzie, by rząd amerykański ogłosił Polskę bankrutem, tym samym obalając co najmniej ówczesny rząd.
Miast tego drastycznego posunięcia, wierzyciele obrali inną, jak się okazało, nie mniej skuteczną a finansowo na pewno korzystniejszą, drogę postępowania. Pomimo swej wrogości wobec "komunistycznych" władz w Polsce, rządy państw zachodnich nie udzieliły poważniejszego poparcia robotniczej rebelii wymierzonej przeciwko owym władzom.
Działo się tak dlatego, że robotnicy udaremnili wspólne dążenie polskiego rządu i zachodnich bankierów do maksymalizacji spłaty długów przez obniżkę wewnętrznego spożycia i stopy życiowej oraz wzrost eksportowej nadwyżki.
W obiektywnym interesie zachodnich wierzycieli leżało zatem nie zwycięstwo, lecz klęska zrodzonego w Sierpniu ruchu robotniczego.
Na bramach strajkowych wisiały portrety Papieża, a nie Lenina czy Marksa. Robotnicy śpiewali nie "Międzynarodówkę" czy "Czerwony Sztandar", lecz "Jeszcze Polska" i "Boże, coś Polskę".(ale na transparencie można przeczytać hasło "Proletariusze wszystkich zakładów, łączcie się!")
Tymczasem jednak Polska weszła w nowe stadium pogłębiania zależności od zachodniego kapitału, stając się 1986 r. członkiem koronnej instytucji międzynarodowego kapitału finansowego, tj. Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Członkiem - to zresztą niezupełnie adekwatne określenie; bardziej na miejscu, zważywszy sytuację ekonomiczno-własnościową Polski, byłby termin: "poddanym" tego, używając trafnego sformułowania tygodnika "Der Spiegel", "swego rodzaju mafijnego rządu światowego, kierowanego przez pieniądz".
Nasuwa się więc kolejne pytanie: dlaczego rządząca partia robotnicza nie potrafiła przeciwstawić się nierównomiernemu rozkładaniu polityki gospodarczej rządu, wymusić działań służących poprawnie warunków pracy i bytu tych, których interesów winna bronić?
Powstał prawdziwy ruch społeczny przeciwko budowie elektrowni atomowych. Nikt jednak publicznie nie przeciwstawia się produkcji samochodów. A przecież, "gdyby te nośniki energii, które samochody osobowe przerabiają na trujące spaliny, przeznaczyć na inne cele gospodarcze, masową komunikację miejską i międzymiastową, to w ogóle nie stawałoby zagadnienie budowy elektrowni atomowych".
Dla wielu ekspertów nie ulega wątpliwości, że konieczne byłoby przyznanie pierwszeństwa konsumpcji zbiorowej ( w sensie użytkowania) ponad indywidualną: rozwojowi transportu publicznego przed motoryzacją indywidualną, wczasom przez domkami letniskowymi itp.
Timothy Snyder, "Skrwawione Ziemie. Europa między Hitlerem a Stalinem"
Nasza współczesna kultura upamiętniania przyjmuje za oczywistość, że pamięć zapobiega mordom. Nęcąca jest koncepcja, że jeżeli ludzie umierali tak licznie, musieli oddać życie za jakąś wartość najwyższą, którą można ukazać, rozwinąć i zachować, upamiętniając ją politycznie we właściwy sposób.
Na następnym etapie tą wartością najwyższą okazuje się naród. Miliony ofiar musiały paść, by Związek Radziecki mógł wygrać Wielką Wojnę Ojczyźnianą lub Ameryka swoją "dobrą wojnę". Europa musiał odebrać lekcję pacyfizmu, Polska musiała zyskać legendę wolności, Ukraina - swoich bohaterów, Białoruś musiała dowieść swoich cnót, a Żydzi - wypełnić syjonistyczne przeznaczenie.
Wszystkie te późniejsze racjonalizacje, choć przekazują nam ważne prawdy na temat polityki i psychologii narodowej, mają jednak niewiele wspólnego z pamięcią jako taką. O zabitych się pamięta, lecz zabici nie pamiętają. Władzę sprawował ktoś inny i ktoś inny zadecydował o tym, jak umarli. Później ktoś jeszcze inny decyduje, dlaczego.
Gdy sensu szukamy w zabijaniu, pojawia się ryzyko, że więcej zabijania przyniesie więcej sensu.